Sample Image



I.
Minęło lat szesnaście odkąd Irena po strasznej katastrofie warszawskiej, w której straciła męża i milionową fortunę, zamieszkała we Lwowie.
*
Nie odzyskała ani jednego ani drugiego.
Bernard nie przyszedł do zdrowia, a Jakób Appelstein, jeśli zdołał ocalić honor firmy i odzyskać swoje osobiste mienie, to nie mógł, mimo całego swego sprytu, z przepadłych
interesów uratować dla brata fortuny.
Irena była jeszcze prawie młodą.
Nie dobiegła czterdziestki, tego fatalnego Rubikonu młodości, witanego z trwogą zarówno przez mężczyzn i niewiasty.
Mimo to jednak życie wyryło na jej obliczu swe dokumenty.
Nie była to już

* Patrz "Ze Starżów Pani Appelstein''. Warszawa 1897 II wydanie, wydawn.
Centnerszwera, ta śliczna "Mme Bernard", królowa ongi warszawskiego high lifu.
Rysy regularne i delikatne, czarne oczy, zachowany owal twarzy, ratowały jedynie to oblicze, na którem zmarszczki, jakie tworzą wszystkie życiowe wypadki i konieczności, torowały
sobie już przyszłe drogi.
I żadna może twarz, tak, jak ta pani Appelstein w tej chwili, nie przedstawiała plastyczniej smutnej jesieni pięknej kobiety.
Siedziała przy oknie, wyglądając na ulicę, w komnacie umeblowanej z wielkim komfortem, ale bez zbytku, o ile te dwa pojęcia, subtelność oddzielić pozwoli.
Oczyma pełnemi jakby sztucznego, czy chorobliwego blasku wodziła to po ulicy, to po siedzącym naprzeciw niej, Bywalskim.
Jakże się ten człowiek zmienił. Był to biały i łysy staruszek, jakich się tylko w wielkim świecie spotyka, wyśmienicie zakonserwowany, a mimo to bardzo stary zmęczeniem we wzroku, nudą rozlaną na całem
obliczu, nudą tak potężną, że odbierającą fizyognomii wszelkie cechy zdrowej żywotności.
Od czasu do czasu przyjeżdżał on z Warszawy do Lwowa po to tylko, aby odwiedzić Appelsteinów, tego sparaliżowanego przyjaciela i tę kobietę,
żyjącą ofiarę jego
światowo-matrymonialnych kombinacyj.
Przyjechał był wczoraj, wezwany przez Irenę telegraficznie, jak nieraz bywał wzywany, skoro on jeden z tylu przyjaciół, przyjacielem jej pozostał.
A potrzebnym bywał często w przeprawach jej życia, jakie tu we Lwowie od lat szesnastu prowadziła, tak odmiennego od tego, które pod postacią Bernarda Appelsteina, przy dźwięku
złota, a blasku brylantów, była poślubiła.
Siedział jakby bezwładny w fotelu. Miał zdać Irenie sprawę z delikatnej misyi, którą mu powierzyła, dla której go wezwała.
Tę misję naturalnie światową już spełnił, ale teraz nagłe brakło mu odwagi udzielić jej rezultatu, kobiecie siedzącej przy nim i jakby w trwodze gorączki wyczekującej, aby
przemówił, a bojącej się go wprost zapytać.
Czuł to Bywalski, ten subtelny znawca odrębnych indywidualności kobiet świata wielkich i małych finansów.
Czuł i zwlekał, niby zapominając o wyłącznym celu swej tu bytności, a zabawiając kobietę rozmową o niczem, której praktyka trzydziestoletnia nadała jego fizjognomii tę cechę
bezwyrazistości, ogłupienia prawie tem lawirowaniem w bezmyślnej próżni salonowej.
Zresztą zastanawiała go w tej chwili twarz
Ireny tak jeszcze piękna, młoda, a tak rysami cierpień pomasakrowana.
Te bruzdy od kończyn delikatnych nozdrzy do kończyn ślicznie wykrojonych i różowych ust; to zagłębienie pionowe, zbliżające do siebie łukowate brwi?
Ale nic tak nie zastanawiało Bywalskiego, jak oczy Ireny. Dziwnych w nich dostrzegł zmian i wytłumaczyć sobie ich nie umiał. Błyszczały nienaturalnym blaskiem, jakby pochodzącym od krwawych łez, bo białka zabiegły różowym odcieniem a w obu końcach wpadały, jak u pijaków, w czerwone tony.
Co to było ?
Czyżby była płakała ? Czyby tak wogóle starzały się piękne oczy niewieście?
Studyował ją dalej. Niestarzała się przecież tak gwałtownie.
Figura jej zachowała cały młodociany wdzięk, rysy jędrność, oblicze swój niezrównany inteligentny, a tak dobry wyraz.
Ani jeden siwy włos nie igrał w hebanowych splotach, a szyja, ta zdrajczyni kobiet, dziwnie potrafiła utrzymać cerę młodego ciała.
Ale te oczy?
te oczy, które nadawały jakiś niespokojny wyraz temu posągowemu zawsze obliczu, które się powiększyły, wychodziły trwożnie z powiek, miały jakiś
ustawiczny błysk i dziwną
łatwość przewracania się w swych oprawach.
Czy tak było ? Czy jemu się zdawało ?
Gdyby nie znał tak, jak zna Irenę, toby przypuszczał Bóg wie co, sądząc po tych zaszłych krwią białkach, po tem niespokojnem wejrzeniu, nielicującem z całą indywidualnością
kobiety. Przypuszczałby, że cierpiała...
Ta myśl go zmusiła do poruszenia się na krześle.
On nie lubiał sprawdzać cierpień, a szczególnie nie lubiał przeprowadzać tej dyagnostyki na ciele jedynie może mu drogiej na świecie istoty, do której, jeśli się nie
przywiązał sercem, którego światowiec mieć nie może, to przyzwyczajeniem lat czterdziestu.
Może i cierpiała...
Wszak dochód dwunastu tysięcy rubli jaki jej regularniej od chronometru Jakób Appelstein wypłacał, mógł jej nie wystarczać na pociechę po wszystkich zawodach życiowych.
Wszak ta kobieta, będąc żoną bankruta, była sama również wielką bankrutką życiową.
Co ją boleć mogło?
Myślał i co chwila poruszał się na fotelu tym ruchem indywidualnym ludziom nieznoszącym przykrego przymusu, nawet tego, jaki im narzuca własna praca mózgu.
Myślał............


1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 32 | 33 | 34 | 35 | 36 | 37 | 38 | 39 | 40 | 41 | 42 | 43 | 44 | 45 | 46 | 47 | 48 | 49 | 50 | 51 | 52 | 53 | 54 | 55 | 56 | 57 | 58 | 59 | 60 | 61 | 62 | 63 | 64 | 65 | 66 | 67 | 68 | 69 | 70 | 71 | 72 | 73 | 74 | 75 | 76 | 77 | 78 | 79 | 80 | 81 | 82 | 83 | 84 | 85 | 86 | 87 | 88 | 89 | 90 | 91 | 92 | 93 | 94 | 95 | 96 | 97 | 98 | 99 Nastepna>>